Postać Michała Willmanna jest w Warszawie praktycznie nieznana, w przeciwieństwie do Dolnego Śląska, gdzie ów malarz tworzył w II połowie XVII wieku. Pracował zwłaszcza dla zakonu cystersów, wykonując obrazy i malowidła ścienne dla klasztorów w Lubiążu (pod Wrocławiem), Krzeszowie (koło Kamiennej Góry) czy kościoła w Otmuchowie (koło Nysy), czyli na tak zwanych ziemiach odzyskanych, nie przypadkiem nazywanych dla żartu ziemiami wyzyskanymi.
Sam Willmann był postacią nietuzinkową. Genialny malarz, który szybko zyskał miano śląskiego Rembrandta, legendarne są jego problemy z alkoholem i powtarzana w Krzeszowie opowieść o tym jak to, nie mogąc sobie poradzić inaczej, opat w końcu zamknął go na klucz w kościele i wypuścił dopiero po zakończeniu zakontraktowanego dzieła. Odwet artysty był straszny - twarz opata znajdziemy w... pupie jednego z aniołków.
Jakież mogą być związki Willmanna z Warszawą? Pozornie żadne, wszak artysta mieszkał w Lubiążu, tworzył dla cystersów, których najbliższy klasztor jest 100 km od Warszawy...
A jednak. W ramach wyzyskiwania ziem odzyskanych, do Warszawy trafiło mnóstwo dzieł genialnego artysty. Kilka obrazów znajduje się w Muzeum Narodowym, do odwiedzenia którego namawiam (w soboty wstęp wolny) ale znacznie więcej możemy znaleźć w warszawskich kościołach. Niektóre obrazy są "poukrywane" w bocznych kaplicach nierzadko zamkniętych na klucz jak na przykład w kaplicy baptysterium katedry św. Jana, gdzie znajduje się obraz przedstawiający chrzest Chrystusa.
Na całe szczęście wiele obrazów Willmanna znajduje się w ołtarzach, stąd nie powinno być większych problemów z ich zobaczeniem. I tak na Nowym Mieście obrazy są w kościele NMP i u sióstr Sakramentek, podobnie w kościele św. Karola Boromeusza na Mirowie.
Do naszego miasta trafiło też wiele obrazów z monumentalnego cyklu męczeństwo apostołów - wielkoformatowych obrazów, przedstawiających z detalami sposób ich uśmiercenia. Największe ich nagromadzenie jest w największym, jak dotąd, warszawskim kościele tj. u Wszystkich Świętych na pl. Grzybowskim. Dwa obrazy, wiszące w prezbiterium, możemy zobaczyć w żoliborskim kościele św. Stanisława Kostki. Pojedyncze obrazy są jeszcze w wielu kościołach.
Zachęcam do odwiedzania kościołów jako nie tylko miejsc kultu religijnego ale także jako swoistej skarbnicy dzieł sztuki.
Na koniec pozostaje się zastanowić nad tym gdzie tak naprawdę powinny być te obrazy. Faktem jest że opuściły miejsce powstania i przeznaczenia i zostały wyrwane z kontekstu kulturowo - historycznego. Zrozumiałe też jest to, że tuz po wojnie, niejako w odwet za grabieże hitlerowskie, zabieraliśmy z ziem odzyskanych co się dało, wszak zaraz miała być trzecia wojna i nikt nie wierzył w trwałość granic w tym rejonie. Z innej strony patrząc, znając stan opactwa w Lubiążu (było doprowadzone niemal do ruiny) lepiej że te dzieła znalazły się tu gdzie są. Ciesząc się z tego że w Warszawie możemy się delektować dziełami genialnego śląskiego malarza, pozostawiam powyższe pytanie otwartym, ku refleksji.
Podziwiajcie Willmanna, skoro historia rzuciła jego dzieła do Warszawy. Warto. W moim rodzimym Wrocławiu pozostał bodaj jeden jego obraz - w kościele św. Antoniego (i to tylko dlatego, że dopiero niedawno odkryto na nim podpis tego artysty). I z ciekawostek: na mojej ulicy żyje mężczyzna, potomek autochtonów. Ma na nazwisko Willmann..
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Maciej
Święta prawda.
OdpowiedzUsuńDlatego na kursie pokazuję uczestnikom obrazy Willmanna i podkreślam jego znaczenie :)